top of page
  • Andrzej Zawadzki

California blue... i wiele, wiele więcej!

Roy Orbison śpiewał o błękicie kalifornijskim. „California Blue” to piosenka napisana przez niego oraz Jeffa Lynne'a i Toma Petty'ego, a nagrał ten utwór w 1988 roku, a więc ponad 30 lat temu. Cieszy się ona dalej wielką popularnością. Dla mnie jest to piosenka szczególna, gdyż jest ulubionym utworem mojej żony, ustawionym w telefonie jako sygnał przychodzącego połączenia. Skutkiem jest to, że rozbrzmiewa w moim domu kilka razy dziennie. Proszę sobie zatem wyobrazić taką nieprawdopodobną sytuację: przejeżdżamy autokarem przez słynny Golden Bridge i w tym momencie na cały autokar rozbrzmiewa Roy Orbison z tą melodia, bo ktoś do żony akurat telefonuje. To niesamowity zbieg okoliczności, do tego stopnia, że ktoś posądzić mnie może o konfabulację, ale mam na to kilkunastu świadków.


Most jest niewątpliwie jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli San Francisco i całej Kalifornii. Swoją nazwę zawdzięcza specyficznej barwie wytworzonej przez powłoki akrylowe, które są stale uzupełniane przez kilkudziesięciu malarzy. Jest to most wiszący nad Golden Gate, czyli cieśniną o szerokości jednej mili (1,6 km), która łączy Zatokę San Francisco z Oceanem Spokojnym.


Most obsługuje ruch samochodowy, ale także pieszy i rowerowy. Po obejrzeniu go nie mam wątpliwości, co do słuszności uznania go przez Amerykańskie Stowarzyszenie Inżynierów Budownictwa za jeden z Cudów Współczesnego Świata.


Most został otwarty dla publiczności w 1937 roku i od tego czasu przeszedł różne modernizacje i ulepszenia, w tym założenie zabezpieczeń utrudniających skoki samobójcze. Choć dziś już nie jest ani najwyższym, ani najdłuższym mostem wiszącym, jest to prawdopodobnie najpiękniejszy i z pewnością jeden z najczęściej fotografowanych mostów na świecie.


Atrakcją San Francisco są tramwaje linowe (nazywane "Cable Cars"). Są to ostatnie tramwaje na świecie operowane systemem ręcznie sterowanej kolejki linowej. Może dlatego są tak bardzo popularne wśród turystów, a więc na ogół wypełnione.


Będąc w San Francisco warto wybrać się przynajmniej w pobliże słynnego więzienia na wyspie Alcatraz. Napisałem „w pobliże”, bo w samym obiekcie nie byłem, choć jest to możliwe, natomiast pływałem wokół specjalnym statkiem i słuchałem opowieści o samym więzieniu i o ucieczkach z niego. Nazwa Alcatraz pochodzi od hiszpańskiej nazwy pelikanów brunatnych. Dziś, gdy więzienie jest już puste, ptaki znów są głównymi mieszkańcami wyspy.


Stan Kalifornia ma sporo dziwnych praw, tak na przykład w San Francisco praca wyprowadzacza psów jest limitowana do maksymalnie ośmiu psów na raz.


Widziałem kilka przypadków, choć przyznam, że liczby psów nie sprawdzałem, skoro jest przepis, to z pewnością jest ktoś, kto nadzoruje jego respektowanie.


I jeszcze dwie ciekawostki o San Francisco: To stąd pochodzą słynne Levisy Zostały stworzone, gdy podczas gorączki złota górnicy potrzebowali wygodnych i wytrzymałych ubrań. Marka została założona w 1853 roku przez niemieckiego imigranta Levi Strauss’a.

San Francisco było też miejscem ostatniego koncertu zespołu The Beatles w sierpniu 1966 roku.


San Francisco to także Lombard Street, uważana za najbardziej krętą ulicę świata, a z pewnością jest jedną z najpiękniejszych uliczek. Po tej ulicy samochody mogą zjeżdżać z prędkością do 8 km/h, czyli w tempie, w jakim piesi schodzą przebiegającym obok chodnikiem.


Skoro o ulicach San Francisco mowa. Widziałem tam ulicę Lecha Wałęsy. Wprawdzie nie była to jakaś imponująca arteria, a maleńka uliczka, choć blisko ratusza. Nosiła imię przywódcy „Solidarności” od 1986 roku. Niestety, kilka lat temu dowiedziałem się, że „odebrano” Wałęsie tę ulicę, podobnież za jakąś wypowiedź na temat osób LGBT, bo miasto jest uważane ze bardzo tolerancyjne pod tym względem. Ulicę przemianowano więc na nazwisko amerykańskiego działacza homoseksualnego.


Przenosimy się do Los Angeles. Miejsce równie sławne, głównie za sprawą Hollywood, które jest jego dzielnicą. L.A. to najludniejsze miasto stanu Kalifornia (choć stolicą stanu jest - jak być może niektórzy pamiętają ze szkoły - Sacramento), drugie pod względem liczby mieszkańców miasto USA. Co widziałem w L.A. i mogę polecić innym? Dzięki Hollywood miasto zyskało przydomek „Światowej Stolicy Rozrywki”, przodując w produkcji filmów, programów telewizyjnych, sztuk scenicznych, gier wideo oraz muzyki.


Autor i Jack Nicholson

Trzeba więc przede wszystkim przejeść się Hollywood Boulevard, by zobaczyć Hollywoodzką Aleję Sław, zatrzymać się przy chodnikowych gwiazdach poświęconych wielkim i ulubionym twórcom kina. Jest tych gwiazd kilkadziesiąt, stąd co chwila można usłyszeć wywoływane przez wielbicieli czyjeś nazwisko. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy kucałem, by dotknąć złotej gwiazdy.


Przy tej ulicy znajdują się liczne atrakcje turystyczne: Teatr Chiński Graumana, przed którym są betonowe odciski stóp i dłoni gwiazd Hollywood, czy Dolby Theatre, w którym odbywa się coroczna ceremonia wręczania Oscarów. Wszystko to można zobaczyć z bliska, a nawet zajrzeć do środka. Trzeba tylko mieć świadomość, że spotkamy tam multum turystów, więc zrobienie tylko sobie zdjęcia w wybranym miejscu wcale nie jest proste.


Amerykańskie gwiazdy nie tylko pracują w Los Angeles, ale też mają tam swoje rezydencje. Jadąc autokarem przez miasta przyległe do L.A., takie jak Santa Barbara czy Santa Monica, co chwila przewodnik wskazując na okazałe posiadłości i informuje o nazwisku właściciela. Już sama wielkość tych posesji, ich usytuowanie i ogrodzenie robią wrażenie.

Dobrą okazją do odwiedzenia Los Angeles będą najbliższe igrzyska olimpijskie w tym mieście w roku 2028, na które w tak spektakularny sposób zaprosił Tom Cruise. Jednak i bez igrzysk warto tam pojechać.


Zachodnie Wybrzeże USA i droga do niego z Chicago, jak w moim przypadku, to przede wszystkim amerykańskie parki narodowe. Wszystkie ciekawe, imponujące rozmiarami, przystosowane do każdego rodzaju zwiedzania i świetnie utrzymane.


W tym miejscu opowiem o ciekawej sytuacji, jaka miała miejsce w mojej grupie wycieczkowej. W Stanach są w obiegu ćwierćdolarówki, zwane popularnie quarter, czyli ćwiartka, mające na awersie oznaczenia stanowe. Kiedy się zorientowałem, że przejeżdżając pomiędzy stanami mogę mieć coraz to inne monety, zacząłem je zatrzymywać, tworząc coś w rodzaju kolekcji. Po kilku dniach cały autokar zamienił się w kolekcjonerów ćwierćdolarówek. Na każdym postoju wymienialiśmy między sobą „zdobycze”. W czasie, gdy byłem pierwszy raz w Stanach, jeszcze nie wszystkie stany miały „swoje” monety, zakupiłem jednak specjalny album i po powrocie uzupełniłem kolekcję. Piszę o tym, dlatego w tym miejscu, bo kilka lat później zaczęto wydawać takie ćwierćdolarówki z parkami narodowymi USA. Też zebrałem całą kolekcję i mam 50 parków narodowych USA na monetach. To są oczywiście parki najbardziej charakterystyczne dla danego stanu, bo parków w ogóle jest w Stanach 59. Które widziałem?


Wymienię kilka, zaczynając od tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie, lub które są powszechnie znane. Park Narodowy Wielkiego Kanionu, który ma ponad 400 km długości, a ogładą się go ze specjalnych platform widokowych. Można też zejść, lub nawet zjechać na mule, w dół, by obejrzeć tę skalistą rynnę również od dołu.


Park Narodowy Łuków Skalnych o powierzchni ponad 300 km kw., który swą nazwę zawdzięcza charakterystycznym postaciom skał, a obrazki stamtąd są bardzo powszechne i charakterystyczne dla USA.


Park Narodowy Yosemite z przepiękną fauną i florą, do której należą największe i najstarsze drzewa – sekwoje. Do tego potężne bryły granitu wkomponowane w bajeczny krajobraz.


Park Narodowy Yellowstone, który jest najstarszym parkiem narodowym na świecie, a słynie z gejzerów, gorących źródeł, wulkanów błotnych, fumaroli (miejsc wydostawania się gazów) i wodospadów. Do czasu pobytu w Yellowstone nie miałem świadomości, jak przewidywalnie działają gejzery. Oto z głośnika rozlega się komunikat, że najbliższy wybuch gejzera będzie za piętnaście minut. I tak się dokładnie dzieje. Turyści przyjmują odpowiednie pozycje, mają nastawione aparaty i kamery; spektakl trwa kilkanaście sekund, po czym wszystko się uspokaja.


W Yellowstone przeżyłem również przygodę z bizonami, które wielkim stadem przemieszczały się po naszej trasie, aż potrzebna była interwencja straży parkowej, która zepchnęła zwierzęta na bok, umożliwiając nam bezpieczny przejazd.


Wspomnę też o Pomniku Narodowym Rushmore Mountains, gdzie znajdują się monumentalne rzeźby skalne, przedstawiające głowy prezydentów USA: Washingtona, Jeffersona, Roosevelta i Lincolna.

O parkach Florydy i Alaski, które są równie imponujące, miałem okazję pisać już we wcześniejszych tekstach.

Teraz jeszcze o kilku miastach, które zwiedzałem podróżując na Zachodnie Wybrzeże. Wędrówkę rozpoczęliśmy od Chicago, które wprawdzie nie leży na Zachodzie, ale jest podobnież największym skupiskiem Polaków poza krajem.


Potwierdza to fakt, że mówiących po polsku wcale nietrudno tam spotkać. I nie chodzi wcale o słynne Jackowo, gdzie rodaków jest najwięcej. Kiedy byliśmy w supermarkecie i zaistniała potrzeba znalezienia kogoś, kto mówi po polsku, taką osobę znaleziono niemal natychmiast. Na ulicy języka polskiego używają oczywiście wyłącznie turyści.


Stolica stanu Illinois jest pięknie położona nad jeziorem Michigan i jest głównym centrum przemysłowym, finansowym, kulturalnym oraz naukowym Środkowego Zachodu. Był czas, gdy Chicago konkurowało z Nowym Jorkiem pod względem drapaczy chmur. Wyścig ten trwał ponoć wiele lat. Zapamiętałem z Chicago olbrzymie - ponoć jedno z największych na świecie - lotnisko, nad którym samoloty pojawiały się chyba co minutę. To był dla mnie prawdziwy szok i pierwsze wrażenie z USA.


Zrobiło na mnie wrażenie również Las Vegas. Pewnie zrobiłoby na każdym z Polski. Monumentalne wręcz hotele na klika tysięcy pokoi każdy, ale żeby dostać się do lokum trzeba odeprzeć niezliczoną liczbę pokus w postaci kasyn, automatów do gier, hostess oferujących „darmowe” drinki etc. To miasto założone kiedyś na pustyni, więc jedzie się tam przez olbrzymie niezaludnione obszary.


Osobiście jestem odporny na hazard, ale nie wszyscy tak mają, więc niektórzy uczestnicy wycieczki spędzili trochę czasu w kasynach. Żonie wyznaczyłem limit pięciu dolarów jako możliwej straty, a ona tymczasem wygrała sto dolarów. W dodatku była to scena jak z filmu o Kargulu i Pawlaku, kiedy płynęli do Ameryki i Pawlak pociągnął za rączkę jednorękiego bandyty, a tam posypały się monety. Na szczęście żona była tak zszokowana, że więcej grać nie chciała. Rano dowiedzieliśmy się, że nasz pilot przegrał kilkaset dolarów. Takie są prawa hazardu.


Poza kasynami w światowej stolicy hazardu, jak czasem nazywane jest to miasto, zbyt wiele atrakcji turystycznych nie ma, za to – jak przystało na takie miejsce – jest tam muzeum przestępczości zorganizowanej i porządku publicznego.


Może wspomnę jeszcze o stolicy stanu Utah, czyli Salt Lake City i o niezapomnianych wrażeniach z dwóch miejsc: wyschniętego słonego jeziora i ośrodka mormonów. Około 70% mieszkańców miasta deklaruje się jako członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich.


W mieście wydawane są mormońskie gazety, książki, broszury. Wiele szkół, placówek edukacyjnych, szpitali i innych obiektów użyteczności publicznej należy bezpośrednio do Kościoła lub jest przez niego wspomagana. Będąc na terenie ośrodka niemal natychmiast znaleźli się Polacy – „misjonarze” gotowi nas zapoznawać z wiarą i obyczajami mormonów. Wszystko w przepięknej scenerii, sprawiającej wrażenie niemal rajskiej krainy szczęśliwości.


W sumie przejechaliśmy w dwa tygodnie przez kilkanaście stanów, odwiedziliśmy kilkadziesiąt miejsc, przyjrzeliśmy się różnym odcieniom amerykańskiego życia.


Bo przecież USA to nie tylko oszałamiająca wręcz przyroda, piękne miasta i budowle, ale także biedne peryferia z przyczepami campingowymi jako domami, a nawet ze slumsami. Kraj niesamowicie bogaty w swojej masie, a jednocześnie także niezwykle zróżnicowany dla mieszkańców.


Tak się złożyło (trochę nieprzypadkowo), że swój cykl wspomnień z podróży po USA kończę niedługo przed amerykańskimi wyborami prezydenckimi, które – śmiem to twierdzić – z zapartym tchem śledzi cały świat. Kiedy byłem w Ameryce po raz pierwszy też było tuż przed wyborami. Wtedy rywalizowali ze sobą Barak Obama i John McCain. Pamiętam zaciętą dyskusję w gronie Polaków w Chicago, który z kandydatów jest ich zdaniem lepszy. Okazało się, że zwyciężył właśnie Obama, który z Chicago pochodził. Być może teraz, skoro kończę cykl na Zachodnim Wybrzeżu, nowym prezydentem zostanie kandydat z Kalifornii?


Trochę tego Dzikiego Zachodu też widziałem. Mam na myśli plenery znane z westernów, którymi w młodości się zachwycałem. Wiele scen westernowych było (jest?) kręconych w Monument Valley, jednym z najbardziej rozpoznawalnych krajobrazów Stanów Zjednoczonych. Któż bowiem nie zna Jak zdobywano Dziki Zachód, czy Rio Grande.


Znalezienie się w takim miejscu to przeżycie niebywałe. Jeśli jeszcze można tam wsiąść na konia i zrobić sobie zdjęcie, o co zadbają organizatorzy turystyki, człowiek czuje się niemal jak Johna Wayne’a, którego gwiazdy dotykałem na chodniku Hollywood.


Comments


Commenting has been turned off.
bottom of page