Smak klonowego syropu, czyli zapraszamy do Kanady.
- Andrzej Zawadzki
- 1 kwi
- 6 minut(y) czytania
Jakiś czas temu opowiadałem na łamach Magazynu NE o podróży na Alaskę. Obiecałem wtedy, że wrócę do tamtej podróży, bowiem prowadziła ona przez Kanadę. Teraz kiedy zakusy na samodzielność Kanady są bardzo silne, kiedy jednocześnie zacieśniają się w naturalny sposób więzi współpracy między tym państwem a Unią Europejską, postanowiłem przyśpieszyć sprawę i opowiedzieć o wrażeniach z Kanady, dopóki jeszcze jest samodzielnym krajem. Zdaje sobie sprawę, że to, co napisałem powyżej, ma charakter stricte polityczny, a starałem się wcześniej wystrzegać takich tematów, jednak sytuacja wokół Kanady stała się nieco nerwowa, a jako człowiek opowiadający się za uszanowaniem prawa narodów (społeczeństw) do decydowania o sobie, wyrzuciłem z siebie swój stosunek do tej sprawy. Proszę mi zatem wybaczyć to drobne odstępstwo od zasady.
Tak czy inaczej, w Kanadzie byłem i z Kanady wracałem za każdym razem przez Stany Zjednoczone.

Moja pierwsza wizyta w Kanadzie była krótka, a jej powodem była chęć zobaczenia Wodospadu Niagara od kanadyjskiej strony. Wiele słyszałem o tym, że ten kanadyjski widok jest ciekawszy, więc wybraliśmy się tam z kolegą na pieszą wycieczkę przez przejście amerykańsko-kanadyjskie. W tamtym czasie obowiązywały jeszcze wizy do USA, natomiast do Kanady był ruch bezwizowy, stąd nie było żadnych problemów z przekroczeniem granicy, a pogranicznicy kanadyjscy byli niezwykle mili, w odróżnieniu od amerykańskich, którzy – pewnie takie mają sprawiać wrażenie na przybyszach – szczególnie sympatycznie nie prezentują się na lotnisku.

Faktycznie, Niagara jest po stronie kanadyjskiej znacznie szersza, więc i wrażenie jest większe. Ponieważ wizyta nasza miała miejsce nocą i przy ładnej pogodzie, wszystko było pięknie podświetlone, co sprawiało, że mgiełka unosząca się nad wodospadem przybierała tęczowe barwy. Wzdłuż rzeki ciągnie się ulica ze sklepami, barami i kafejkami, więc ma ona charakter promenady czynnej długo w nocy. W każdym razie wracaliśmy z wypadu do Kanady w pełni usatysfakcjonowani. Wtedy też postanowiłem, że jeszcze kiedyś do tego kraju wrócę.
Okazja nadarzyła się za dwa lata, więc z niej skorzystałem.

Tym razem nie była to już jednak Niagara. Swoją podróż po kanadyjskiej ziemi rozpoczęliśmy od Calgary, miasta znanego nam wszystkim z zimowych Igrzysk XV Olimpiady w roku 1988. Być może niektórzy pamiętają jeszcze naszego zawodnika w jeździe figurowej Grzegorza Filipowskiego, który na tych igrzyskach był czwarty, oraz — niedawno zmarłą — Erwinę Ryś – Ferens, która zajęła punktowane miejsca w dwóch wyścigach w łyżwiarstwie szybkim. My byliśmy latem, więc trudno było ocenić scenerię w czasie odbywania zawodów, niemniej wszystkie obiekty są dostępne do zwiedzania, a na masztach powiewają flagi uczestników, w tym, ma się rozumieć, flaga polska.

Ciekawostką było to, że mogliśmy tam zobaczyć – chciałoby się powiedzieć dumnie powiewającą – flagę ZSRR. Był to ostatni występ reprezentacji naszych ówczesnych sąsiadów ze wschodu na igrzyskach olimpijskich. Nie ma też już na mapie innych krajów, które na tych igrzyskach startowały, jak choćby Jugosławii, ale to już nie wzbudza takiego zainteresowania, jak czerwona flaga z sierpem i młotem łopocąca nad głową.

Samo Calgary to niezbyt stare, bo obchodzące w tym roku swoje 150-lecie, bardzo nowoczesne miasto. Wielkość Calgary powstała dzięki znajdującym się w pobliżu zasobom ropy naftowej i gazu. Położenie Calgary na wysokim płaskowyżu Gór Skalistych wpływa na typowy dla tego typu obszarów klimat i częste zmiany pogodowe. Charakteryzuje się on niską wilgotnością powietrza, krótkimi, ale upalnymi latami i długimi, mroźnymi zimami. Spacerując ulicami miasta, mogliśmy zauważyć zaznaczone miejsca, dokąd sięgały najwyższe śniegi i słuchać opowieści o tym, że zimą panują tam trzydziestostopniowe mrozy. Latem było zielono i bardzo przyjemnie. Panoramę całego miasta można obejrzeć, wjeżdżając na wysokie piętro z tarasem widokowym Calgary Tower.
Tak przy okazji, odnoszę wrażenie, że Kanada to kraj do oglądania. Może nie tak zabytków, bo ich tam niewiele, ale przepięknych i bardzo zróżnicowanych krajobrazów. Może stąd to upodobanie Kanadyjczyków do wyznaczania punktów widokowych na trasie, a także do budowania wierz, z których widzi się rozległą panoramę nie tylko samego miasta, ale także rozległych okolic.

Niezapomnianych przeżyć dostarczyła wycieczka na lodowiec Athabasca. Wjazd na lodowiec odbywa się specjalnym pojazdem, „Ice Truck”, przystosowanym do poruszania się po lodzie.

Przyznam szczerze, że gdy zobaczyłem, że za kierownicą tego monstrualnego pojazdu, którego koła były niemal równe wzrostowi uczestników wycieczki, siedzi młodziutka dziewczyna, miałem wątpliwości, czy wsiadać. Kiedy okazało się, że ta młoda kobieta (notabene Australijka) świetnie prowadzi pojazd, a przy tym opowiada o lodowcu, odniosłem wrażenie, że podróż była zbyt krótka.

Strefa wyznaczona do poruszania się po lodowcu jest – co zrozumiałe – ograniczona, niemniej jednak wystarczająco duża, by nasycić się tym lodem wokoło. Zwłaszcza że przecież była pełnia lata.

Ponieważ jedziemy przez górzysty krajobraz, pojawiają się dwa przepiękne wodospady Athabasca i Sunwapta. Ten pierwszy położony jest w Parku Narodowym Jasper , na górnym biegu rzeki Athabasca, całkowitej wysokości spadku 24 m i szerokości 46 m Potężny, malowniczy wodospad Athabasca nie jest znany tyle ze swojej wysokości, co ze swojej siły, ze względu na dużą ilość wody spadającej do wąwozu.

Zwiedzanie Vancouver, zwanego “miastem ogrodów” rozpoczęliśmy od wizyty w wąwozie Capilano z zawieszonym 70 m nad rzeką mostem.

Żadna wizyta w Vancouver nie może się obyć bez przechadzki po parku Stanleya, będącym zarówno ostoją dzikiej przyrody, jak i ulubionym miejscem rozrywki i rekreacji mieszkańców. Znajdziemy tam też bogatą kolekcję totemów — mistycznych rzeźb Indian z zachodniego wybrzeża Ameryki.
Tak się złożyło, że wkrótce po moim pobycie w Kanadzie — trochę za sprawą nagrody Nike — sięgnąłem po wspaniałą książkę reporterską Joanny Gierak-Onoszko 27 śmierci Tobb’yego Obeda, w której opisano wiele historii dzieci tubylców i ich „cywilizowania”, głównie przez zakonne ośrodki w tym celu utworzone. Premierzy Kanady wielokrotnie przepraszali Indian za te skandaliczne praktyki. Po latach nacisków również hierarchowie kościelni przeprosili rdzennych mieszkańców Ameryki za stosowane wobec nich praktyki, jako niegodne chrześcijańskiej postawy. Jednak żadne przeprosiny, nawet odszkodowania, jakie rdzenni mieszkańcy tych terenów otrzymali, nie są w stanie przywrócić im utraconej ziemi, pełnej naturalnych bogactw, a przede wszystkim porwanych więzi rodzinnych i całego tamtego świata.

W Vancouver również wjechaliśmy na wieżę widokową Lookout, z której roztacza się widok na miasto i jego spektakularne położenie.

Innym punktem wizyty w Vancouver, największej aglomeracji Kolumbii Brytyjskiej, była wizyta w Parku Królowej Elżbiety, prawdziwym klejnocie miasta, skąd również widać wieżowce centrum oraz góry na północnym wybrzeżu.

Z kolei bardzo znanym punktem najstarszej dzielnicy Vancouver — Gastown jest zegar parowy. Zegar został zbudowany, aby przykryć ruszt parowy, który był częścią systemu ogrzewania miasta. Ponoć postawiono go jako sposób zapobiegania spaniu bezdomnych na ulicy w chłodne dni. Dziś stanowi wspaniałą atrakcję. Liczni turyści gromadzą się w jego pobliżu, by usłyszeć charakterystyczny gwizd pary omierzający godziny. Do tego stopnia, że w ciągu dnia trudno dostać się w jego pobliże, by zrobić zdjęcie.
Zaletą tej mojej konkretnej wycieczki do Kanady było to, że mieliśmy jako pilota człowieka, który – choć był Polakiem – doskonale znał życie miejscowej ludności nie tylko z opowiadań, gdyż spędził w tym kraju ileś lat. Pomiędzy zwiedzaniem obiektów dużo opowiadał nam zatem o życiu i zwyczajach Kanadyjczyków. Jako że znaczną część wycieczki stanowili polscy emeryci, interesował nas temat, jak spędzają w Kanadzie czas po zaprzestaniu aktywności zawodowej. Okazało się, że znaczna część Kanadyjczyków spienięża dorobek życia, kupuje kamper i wyrusza w objazd „świata”, czyli olbrzymiej Kanady i USA.
Nasz pilot mówił też o wysokich kosztach leczenia w Kanadzie. Do tego stopnia, że opłaca mu się nawet przylecieć do Polski, by wyleczyć zęby, o jakimś innym zabiegu medycznym nie wspominając. Dużo rozmawialiśmy też o jedzeniu, które jest podobne do tego w Stanach, choć swojego specjału, czyli syropu klonowego, Kanadyjczycy używają chyba niemal do każdej potrawy. Syrop produkuje się na specjalnych farmach zwanych sugarbush i sugarwood.
Klony, z których pozyskuje się sok, są nawiercane w wieku od ok. 30 do 40 lat. W poszczególnych drzewach, w zależności od średnicy pnia, nawierca się do trzech otworów i umieszcza w nich krany. Pojedyncze drzewo dostarcza od 35 do 50 litrów soku w sezonie, maksymalnie do 12 litrów dziennie. Drzewa mogą być wykorzystywane do pozyskiwania soku podobnież aż do wieku stu lat. Ten sok, po odpowiednio kontrolowanym odparowaniu wody, bez dodawania konserwantów, staje się syropem, który może być przechowywany nawet półtora roku. Nawet popularne wśród turystów magnesy na lodówkę mogą być miniaturową buteleczką z syropem właśnie. Przywiozłem taki i jest dalej nienaruszony.
Kanada to olbrzymi kraj. Powierzchnia wynosi niemal 10 mln kilometrów kwadratowych. Według Worldometer Kanada jest drugim co do wielkości krajem świta, większym od USA, a ustępującym pod tym względem jedynie Rosji. Na tej powierzchni żyje niespełna 40 milionów mieszkańców (USA – 340 mln), czyli nieco tylko więcej aniżeli w naszym kraju. Jest to więc kraj wielkich przestrzeni, często bezludnych lub bardzo słabo zaludnionych.
Chętnie wróciłbym do Kanady raz jeszcze, bo przecież poza dużym niezwykle ciekawym obszarem, zostały mi do zobaczenia takie ośrodki jak Montreal i Toronto. Zwłaszcza to ostatnie miasto mnie interesuje, bo żyje tam liczna Polonia z czasów II wojny światowej, wśród której prawdopodobnie jest gdzieś moja stryjeczna siostra. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Andrzej Zawadzki Przejdź do strony głównej